Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Masterchef Grzegorz Zawierucha opowiada nam o kuchni od... kuchni [rozmowa NaM]

Robert Migdał
- Gotowałem z mamą, z babcią, z rodzeństwem. Lubiłem być w kuchni, coś robić, pomagać. Zawsze też słyszałem: „Choć Grzesiek, spróbuj, posmakuj, zobacz, czego brakuje, jak doprawić” – opowiada Masterchef Grzegorz Zawierucha
- Gotowałem z mamą, z babcią, z rodzeństwem. Lubiłem być w kuchni, coś robić, pomagać. Zawsze też słyszałem: „Choć Grzesiek, spróbuj, posmakuj, zobacz, czego brakuje, jak doprawić” – opowiada Masterchef Grzegorz Zawierucha tvn/materiały promocyjne
Masterchef Grzegorz Zawierucha, zwycięzca 8. edycji programu TVN, który właśnie wydał swoją pierwszą książkę kucharską „Zawierucha w kuchni”, opowiada nam o rodzinnym domu, smakach dzieciństwa, kulinarnych podróżach, popisowych daniach i planach na przyszłość.

Czy teraz żona mówi do Pana: „Grzesiu, ja do kuchni nie wchodzę, teraz ty stoisz przy garach, mój MasterChefie”?

Oj, żona wcale tak nie musi mówić. Sam pcham się do garnków, bo uwielbiam gotować: kuchnia to mój żywioł, moje naturalne środowisko. Cały czas gotowałem - i to nie tylko już jako mąż, tato, ale jeszcze wcześniej, w moim rodzinnym domu. Gotowałem z mamą, z babcią, z rodzeństwem. Lubiłem być w kuchni, coś robić, pomagać. Zawsze też słyszałem: „Choć Grzesiek, spróbuj, posmakuj, zobacz, czego brakuje, jak doprawić”.

W Pana rodzinie uwielbiano gotować, smakować. Dorastał Pan w smacznym domu.

Kuchnia była w moim domu miejscem centralnym. W kuchni stał stół, wokół którego i przy którym toczyło się domowe życie. Przy tym stole w kuchni jedliśmy, i co ważne jedliśmy razem. Moje najlepsze wspomnienia z dzieciństwa wiążą się właśnie z tym stołem - przy którym całą rodziną, a była nas czwórka rodzeństwa, z mamą, tatą, siedzieliśmy, jedliśmy, rozmawialiśmy, śmialiśmy się... Gdy szliśmy do szkoły na ósmą, to wstawaliśmy za piętnaście siódma, i codziennie, jedliśmy wspólnie śniadanie - to był nasz rytuał. Potem tata nam robił kanapki do szkoły. Pyszne. Z obiadami było różnie, bo w różnych godzinach kończyliśmy szkołę, ale kolację też zawsze jedliśmy razem. I fajne było to, że razem z rodzeństwem przygotowywaliśmy tę kolację, kroiliśmy, rozkładaliśmy na talerze, bo rodzice późno wracali z pracy i przychodzili już, gdy stół był przygotowany. Dla nas to była frajda, że mogliśmy przygotować coś dla nich.

Co szykowaliście?

Najczęściej zapiekanki ze starego tostera. Ale jakie smaczne były. Miło wspominam kiełbasę krakowską podsmażaną z cebulką. Do dzisiaj lubię sobie niekiedy przygotować do jedzenia te rzeczy, które jadłem w dzieciństwie: proste, a smaczne. Przywołują one dobre wspomnienia. Na przykład na śniadania jedliśmy coś niewyszukanego, zwyczajnego: sucha bułka podrobiona na kawałki, zalana ciepłym mlekiem i polana miodem. Na tamte czasy wydawało mi się to wielkim rarytasem, dopiero później, po latach, rodzice opowiadali, że z ich perspektywy to nie było takie kolorowe i jedliśmy tak, bo tylko na to nas było stać. Bo była czwórka dzieci, a trzeba było im coś dać do jedzenia. Jednak w moich wspomnieniach ta bułka z mlekiem i miodem, to nadal jest coś przepysznego - jeszcze dzisiaj lubię sobie coś takiego przygotować na śniadanie. Ba, nawet swojemu synowi też takie coś szykuję na śniadanie, choć on woli tosty.

Ten stół w wielu domach to miejsce magiczne, integrujące rodzinę.

Myślę, że dzięki tym wspólnym posiłkom mam świetne kontakty z rodzicami, z rodzeństwem. Teraz moi rodzice prowadzą rodzinny dom dziecka i z dziećmi, którymi się opiekują, też jadają wspólne posiłki przy stole, też ten rytuał kontynuują. Te wspólne posiłki to była dla mnie nauka dzielenia się, empatii. Bo przecież często zostawał jeden kawałek wędliny i był problem: „kto ma go zjeść”. Teraz to się może wydawać śmieszne, ale na takich przykładach uczyliśmy się, my dzieci, że trzeba się dzielić, że nie można być samolubnym. To były lekcje życia.

Pierwsze smaki, pierwsze potrawy, które Pan w życiu posmakował...

Babcia robiła nam kapustę z grochem i ziemniakami. To było jej danie popisowe i przepis na nie umieściłem w swojej pierwszej książce kucharskiej. Babcia gotowała z tego, co akurat miała, co kupiła, co wyhodowała. Była też mistrzynią dań z grzybów - pamiętam, że kiedy do niej przyjeżdżaliśmy, to dzień w dzień były grzyby, pod różną postacią. Sami chodziliśmy do lasu i je zbieraliśmy, a do tego jagody, maliny… Babcia przygotowywała nam z tego cuda: bułki z jagodami, a obiad codziennie był grzybowy - sosy, zupy... Pamiętam smak rydzów, które babcia smażyła na maśle na patelni. Poza tym miała sad, wielki.

No właśnie, opowiadał Pan, że razem z licznym kuzynostwem gotowaliście zupę sadówkę. Co to było takiego?

To był nasz wymysł, dziś można powiedzieć - autorski przepis. Było nas około 14 dzieciaków. Rozpalaliśmy ognisko, na ogniu lądował garnek z wodą, i naszą ulubioną zabawą w sadzie była zabawa w... kuchnię. Gotowaliśmy. I zupa sadówka, to była zupa z tego wszystkiego, co żeśmy w babci sadzie zerwali: porzeczki czarne, czerwone, agrest, jabłka, gruszki, czereśnie, wiśnie - kroiliśmy to wszystko i gotowaliśmy.

Kompot robiliście.

No, ale jaki dobry (śmiech). Ale dodatkowo ten kompot podkręcaliśmy, choć przecież wtedy nie było programów kulinarnych i nie było kogo podpatrywać. Wrzucaliśmy na przykład do tego gara krwawnik, szczaw... To były fajne smaki. To dzieciństwo wspominam cudownie, bo kiedy wychodziliśmy z domu o 7 rano, to wracaliśmy o 20. Cały dzień na dworze - bawiliśmy się, jedliśmy na świeżym powietrzu, a jedliśmy też to, co sobie zrobiliśmy - na przykład ziemniaki pieczone w ognisku, w popiele. To cudowne danie: ziemniak prosto z ogniska, solą posypany lub - gdy babcia nie widziała - to jej masło podkradliśmy z kuchni, albo ze śmietaną, z mlekiem te ziemniaki jedliśmy, bo babcia miała swoje krowy.

Babcia, mama... A męska strona rodziny nie gotowała? Tata? Wujkowie?

Miałem cztery lata, kiedy mama trafiła do szpitala na kilka dni i zostaliśmy sami z tatą w domu. I tata ugotował wielki gar zupy z wiśni, którą jedliśmy... trzy dni. Okropna była. I kiedy mama wróciła do domu, to żeśmy się na nią rzucili, szczęśliwi, że po pierwsze jest już w domu, po drugie - że ugotuje nam coś normalnego. Tata nigdy nie był inspiracją kulinarną, choć muszę przyznać, że jajecznicę umiał zrobić. Ale nauczył mnie wielu innych rzeczy: jak coś zrobić, naprawić… Natomiast z moim wujkiem, mężem mojej matki chrzestnej, jeździłem na ryby - był wędkarzem z prawdziwego zdarzenia. Dzięki niemu pokochałem jeść ryby. Kiedyś pojechaliśmy nad rzekę Nidę łowić i dopiero po sześciu godzinach złowiłem jedną, maleńką płotkę. A tak mnie komary pokąsały wieczorem, że bąbel był koło bąbla na całym ciele. Dostałem 40 stopni gorączki od tych ugryzień i majacząc mówiłem: „Mamusiu, jest ta moja rybka?”. Wujek zrobił mi z niej dwa małe fileciki, mama usmażyła i byłem szczęśliwy, gdy ją zjadłem.

Później, już podróżując po całym świecie, poznawał Pan inne kuchnie, inne smaki.

Lubię poznawać inne kraje, narody, poprzez ich kuchnie. Nie przez zabytki, ale przez to, co i jak jedzą. To mnie fascynuje. Już jako dziecko dużo podróżowałem z rodzicami. I to rodzice mnie namawiali: spróbuj tego, nie bój się, posmakuj. To dzięki mamie i tacie jestem tak „kulinarnie odważny”. Byłem w trzeciej klasie podstawówki, kiedy pojechaliśmy do Francji, na dwa miesiące. Byłem zauroczony tamtejszymi smakami.

Ślimaki? Żabie udka?

Oj, jak najbardziej. Nie byłem dzieckiem, które się brzydziło czegoś zjeść. Jadłem wszystko, jak leciało. Ślimaki polubiłem od pierwszego razu. Żabie uda też. No i zakochałem się w quiche – słonej zapiekance na kruchym cieście. Potem, kiedy już dorosłem, wyjechałem do Irlandii na 7 lat – tam mieszkałem, pracowałem. Tam poznałem żonę i od Irlandii właśnie zaczęły się moje wielkie, kulinarne podróże po całym świecie: Europa, Azja, Ameryka. I z żoną wyszukiwaliśmy ciekawe kulinarnie miejsca na świecie, które warto odwiedzić, zobaczyć, posmakować.

Taki ukochany, kulinarny wyjazd?

Tajlandia, w której spędziliśmy miesiąc. Zjeździliśmy cały kraj – nie atrakcje turystyczne, ale różne restauracje, bary. I im bardziej obskurna była knajpa, z plastikowymi stolikami, ceratą przykrytymi, tym smaczniejsze było jedzenie. Albo markety na łódkach – ludzie pływali na łódkach, i z tych łódek sprzedawali: a to owoce, a to, co ugotowali – na przykład na pokładzie mieli wielki kocioł z zupą z kaczki i tylko tą zupą handlowali. Próbowaliśmy. To był wywar-rarytas.

Z tych Pana podróży kulinarnych, to która z kuchni jest najbliżej pana serca... przepraszam... żołądka i kubków smakowych?

Uwielbiam tajską kuchnię, a z europejskich, na równi jest francuska, włoska i grecka. Lubię te trzy kuchnie łączyć w jedną, śródziemnomorską. Bo te kuchnie są bardzo do siebie podobne, często mają takie same dania, które tylko inaczej się nazywają, różnią się detalami, dodatkami sera. Grecy mają fetę, z której słyną, a Włosi bardzo podobny ser – fresco.

Lubi Pan łączenie smaków, mix różnych kuchni?

Bardzo, bo z takich połączeń wychodzą bardzo unikatowe rzeczy. I te moje eksperymenty później testuję na rodzinie, na znajomych (uśmiech).

A kuchnia polska?

Ubóstwiam. Jest dla mnie ucieczką od innych smaków. Kiedy bardzo intensywnie gotuję przez dłuższy czas, a tak było w programie „MasterChef”, i chcę odetchnąć, odpocząć, to idę do kuchni i robię kotleta schabowego z zasmażaną kapustą. Tradycyjny, polski smak. Często w domu robię też różne pierogi – tak jest zawsze, kiedy chcę zjeść coś prostego, a smacznego. Coś, co mi się kojarzy z przyjemnością, z dzieciństwem. Taka jest dla mnie kuchnia polska.

Jakie jest popisowe danie Grzegorza Zawieruchy? Zaprasza Pan gości na kolację do domu i serwuje im…

To zależy, dla kogo gotuję. Gdy na przykład gościłem w domu przyjaciół wegetarian, to zrobiłem dla nich danie, które też wykonałem w „MasterChefie”, kiedy jedną z konkurencji było przygotowanie dania wegańskiego inspirowanego lasem. Jak ja się wtedy ucieszyłem. To był mój żywioł. Przygotowałem komosę ryżową z grzybami – jedne były marynowane, drugie konfitowane, do tego konfitowane maleńkie warzywa i sos na bazie syropu sosnowego, ostro redukowanego, wywaru z warzyw, z dodatkiem brandy.

A kiedy zaprasza Pan ciocie i wujków, 60 plus, doświadczone podniebienia, gust i smak bardziej klasyczny.

Wtedy podaję jagnięcinę. To moje ulubione mięso. Mam swój przepis na comber jagnięcy z galaretką miętową i grzybkami shimeji. A do tego puree groszkowo-miętowe. Z zielonego groszku, z masłem, śmietaną, przetarte przez sito, żeby było aksamitne…

Głodny się robię, gdy Pana słucham.

Ja, gdy to mówię, też (śmiech).

A coś Panu w kuchni nie wychodzi?

Teraz już nie, ale kiedyś to był majonez. Nienawidziłem go robić. Nie wychodził mi taki, jak powinien. Próbowałem w różnych naczyniach – nic z tego. I w końcu, kiedy zacząłem go robić ręcznie, w misce, używając delikatnie podparowanych jajek na gorącej kąpieli wodnej przez dosłownie ułamek minuty. I już teraz mi wychodzi.

Pewnie nie ma rzeczy, oprócz zupy wiśniowej, której Pan nie lubi jeść.

Moja siostra powiedziała kiedyś, że jem wszystko, co się nie rusza, a pewnie i też sporo rzeczy, które się jeszcze ruszają (śmiech). Nie boję się próbować, smakować, eksperymentować.

A potrawa, którą Pan kocha jeść? Jedna, jedyna rzecz.

Zapiekana golonka. Najpierw ją obgotowuję w wodzie, a potem z tej wody wywaru robię zupę zalewajkę, do której dodaję białą kiełbasę, boczek. Nic się nie marnuje. Do golonki robię marynatę: piwo, musztarda Dijon, miód, przyprawy i tym smaruję tę obgotowaną golonkę i zapiekam w piwie, potem włączam grill w piekarniku. Obłęd.

Program „MasterChef” się skończył, teraz wyszła Pana książka, a co dalej? Własna restauracja? Program kulinarny w TV?

Na pewno nie chcę być celebrytą, który odcina kupony od popularności, którą daje telewizja, choć ludzie zaczepiają mnie na ulicy, w sklepie, gdy kupuję ziemniaki, i pytają: „A czemu akurat pan te wybrał? Lepsze są?” albo: „A co jutro na obiad?”. Mogę zdradzić, że szykuję program telewizyjny, który już niedługo będzie miał swoją premierę. To po pierwsze. Po drugie – mam już w głowie kolejny, autorski program TV. Po trzecie – dostałem propozycję napisania kolejnej książki kucharskiej. Po czwarte – chciałbym otworzyć restaurację, swoją własną, z autorskim menu. Ale nie spieszę się z nią, chcę dopracować każdy szczegół, każdą potrawę. Bo drugiej szansy nie będę miał. Jak za pierwszym razem się nie spodoba, nie posmakuje moim gościom, to drugi raz nie przyjdą. Najpierw więc jadę do Meksyku, żeby się poduczyć u tamtejszego, jednego z najlepszych szefów kuchni. Potem kurs w paryskiej szkole kulinarnej Le Cordon Bleu. Mam, jak Pan widzi, sporo planów. Ale wszystko w swoim czasie.

Rozmawiał Robert Migdał

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na dolnoslaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto